poniedziałek, 17 października 2011

Z deszczu pod rynnę

Ludzi, którzy kiedykolwiek uczęszczali do gimnazjum można podzielić na tych, którzy wspominają ten okres jako najlepsze lata życia, oraz na tych, którzy są święcie przekonani, że przebrnęli przez piekło. Na ogół istnienie pierwszych jest uzasadnieniem opinii drugich, chociaż od tej reguły istnieją zapewne liczne wyjątki.
W każdym razie bardzo możliwe, iż gdybym swojego czasu był wysokim postawnym niezbyt rozgarniętym młodzieńcem, czerpiącym radość z poniżania innych, to na myśl o burzliwym okresie dojrzewania uroniłbym łezkę wzruszenia. Los jednak zrządził, że cieszyłem się aparycją dość wątłą, co podkreślała przygarbiona sylwetka oraz przeraźliwie blada cera. A ponadto (dodam nieskromnie) mało kto odmawiał mi inteligencji. Zresztą inteligencja nie stanowiła cechy ściśle przypisanej do którejkolwiek z grup. Różnicowała je raczej wypracowana strategia przetrwania: kto w tej dżungli nie prowadził drapieżnego stylu życia, musiał nauczyć się niewidzialności. Przemykania niepostrzeżenie na przerwach, nie odzywania się bez potrzeby, nie wyglądania inaczej.
Darwin z pewnością nie pochwaliłby mojego okresu buntu, który niefortunnie zbiegł się w czasie z zakończeniem szkoły podstawowej. Z placówki, gdzie najwyższy urząd piastowała moja matka wyniosłem dwa przeświadczenia: Primo, że jestem duszą towarzystwa, sekundo, że na oceny nie trzeba pracować (co zresztą wiele lat później okazało się całkiem słuszne). W związku z tym nie miałem najmniejszego powodu by podporządkowywać się jakimkolwiek normom obowiązującym zarówno w świecie dorosłych jak i dorastających. Ku mojemu zdziwieniu w grupie osób znających się wzajemnie mniej lub bardziej nie wzbudziłem najmniejszego zainteresowania. Pamiętam doskonale jak klasa pod przewodnictwem wychowawczyni dotarłszy do określonej sali pozajmowała miejsca tak, że nie została ani jedna całkowicie wolna ławka. Obawiając się osób zupełnie mi nieznajomych nie dosiadłem się do nikogo, stałem jak wryty pod tablicą, próbując uniknąć ewentualnych spojrzeń skierowanych w moją stronę. Nauczycielka nie dostrzegłszy tego jak i wielu innych problemów nakazała mi usiąść. Wylądowałem obok Jasia, prawdopodobnie chorego na zespół Marfana.
Gimnazjum do którego poszedłem było całkiem dobre. Oczywiście nie mogłem wiedzieć o tym wówczas, gdy wnioskować musiałem na podstawie codziennego wyśmiewania przez rówieśników. Wyzywano mnie głównie od narkomana, czego zupełnie nie potrafiłem zrozumieć zważywszy, iż w tamtym okresie, zapewne pod wpływem propagandy oświatowej, uważałem narkotyki za zło w czystej postaci. Innym pseudonimem były wszelkie wariacje słowa smród, nadane mi w związku z przykrym zapachem który rzekomo wydzielałem. Nie wątpię nawet, iż kryło się w tym jakieś ziarnko prawdy, albowiem jako rozgoryczony swą sytuacją nastolatek nie miałem ochoty brać kąpieli tak często jak wymagałaby tego higiena. Zachowanie to, chociaż nie stanowiło powodu do dumy, sprawiało że rodzice woleli nie zabierać mnie na spotkania rodzinne, których nie znosiłem nawet bardziej od szkoły.
Mimo oczywistego dna, które zajmowałem w piramidzie hierarchii społeczności szkolnej, z jakiegoś powodu czułem się lepszy od pozostałych uczniów. Wierzyłem chyba, iż posiadam pewien sposób pojmowania rzeczywistości, którego otaczająca mnie hołota nie mogła zrozumieć. Wiara ta nie pozwoliła uniknąć ogromnych problemów z ocenami (sześć dopuszczających na koniec pierwszego semestru i pięć na koniec roku), za to dokonała na mnie osobliwej metamorfozy. Na początku rosnąca długość moich włosów wiązała się naturalnie z całą resztą niechlujstwa, które reprezentowałem. Szybko jednak zauważyłem, że fryzura coraz bardziej denerwowała rodziców, co stało się dodatkową motywacją do zapuszczania. Zupełnie dziś nie rozumiem dlaczego mamie tak bardzo zależało abym udał się do fryzjera, że któregoś dnia zaciągnęła mnie tam niemalże na siłę. Wściekłość osiągnęła poziom krytyczny w poczekalni, gdzie nie zważając na obecność klientów postanwiłem wyrzucić rodzicielce co myślę o zmuszaniu mnie do skracania włosów obrzucając ją przy tym epitetami, zupełnie niewspółmiernymi do winy. Matka ostentacyjnie opuściła pomieszczenie, ja zaś zmuszony wyrzutami sumienia poszedłem pod nożyczki. Przyglądająca się sytuacji koleżanka fryzjerki zapytała się czy coś ćpałem, czego również nie omieszkała zasugerować mamie. Podobno miała duże doświadczenie w pracy z uzależnioną młodzieżą. W tamtych czas narkotyki uważałem za największe zło.
Swoją nienawiść wobec szkoły pogłębiałem z każdym dniem, aż do osiągnięcia poziomu, w którym nie mogłem żywić już jakiejkolwiek nadziei na poprawę tego stosunku. Żeby dopomóc odmianie losu, zrobiłem wówczas coś, co na dzień dzisiejszy uważam za absurdalne i niemożliwe. Wielu czytelników uzna zapewne, że to o czym za moment przeczytają jest zwykłym oszustwem, przed czym przestrzegałem na wstępie, ba sam nie jestem pewien na ile te fakty były jedynie moim przeświadczeniem. Jakkolwiek nie skłamie jeśli powiem, że zgodnie z moją pamięcią skłoniłem rodziców do przeprowadzki na drugi koniec miasta (co naturalnie łączyło się ze zmiana szkoły). Zaczęło się od delikatnej sugestii, iż dziadkowie są coraz starsi i powinniśmy z nimi zamieszkać. Zauważywszy, iż to stwierdzenie nie zostało przyjęte pobłażliwie, jak większość moich pomysłów, przystąpiłem do akcji. Pomagałem psu niszczyć tapety i firanki, tak aby mieszkanie zamiast sentymentów wzbudzało odruch wymiotny oraz przede wszystkim regularnie uprzykrzałem życie sąsiadów. Rozwścieczeni głośną muzyką, ciągle zaśmiecaną klatka schodową oraz malunkami penisów na drzwiach ich mieszkań nieustannie przychodzili na skargi, a ja z dumą zbierałem nagany. Ciężko powiedzieć jak bardzo moje przedsięwzięcia rzeczywiście wpłynęły na ostateczną decyzję głowy rodziny, jednakże jest niezaprzeczalnym faktem, że wakacje rozpoczęliśmy od kupna domu.
Doświadczenie nauczyło mnie, by przed pójściem do nowej placówki całkowicie stłumić nieśmiałość i postarać się zrobić jak najlepsze pierwsze wrażenie. Pamiętam, że miałem wspaniałomyślne plany poprawienia ocen, liczyłem nawet, iż będę się uczył wspólnie z nowymi kolegami, piekąc przy tym na jednym ogniu także możliwość integracji. Okazało się jednak, że trafiłem do najgorszej klasy w szkole i (podobno) w historii szkoły. Grupa około trzydziestu osób, całkiem podobna do obrazów znanych mi z filmów o trudnej młodzieży, składała się głównie z wielkich agresywnych sportowo ubranych chłopców oraz brzydkich wulgarnych sportowo ubranych dziewcząt. Niemal połowa z nich co najmniej raz powtarzało rok, rekordzista - trzy razy. Z ciekawszych postaci warto wspomnieć siostry, z których jedna była ode mnie dwa lata starsza a druga o rok i osiedlowego dilera narkotyków mającego problemy z wysławianiem się. W takim towarzystwie plan aklimatyzacji musiał ulec diametralnej zmianie.
Miesiąc - mniej więcej tyle udało mi się utrzymać dobre stosunki z klasą, co zważywszy, że byłem jedynym "innym" długowłosym chłopakiem w szkole (rodzice nigdy więcej nie odważyli się zaciągnąć mnie do fryzjera), nie miałem pojęcia o funkcjonowaniu w zepsutej społeczności oraz wciąż pozostawałem przygarbiony i wątły, uznaję za wynik całkiem niezły. Moje poczucie wyższości nad innymi musiało zresztą prędzej czy później wziąć górę i kiedy tylko pojawiła się okazja odpyskowania jednemu z bardziej przerażających osobników w klasie nie omieszkałem skorzytać. Od tego czasu aż do zakończenia szkoły nie zaznałem spokoju, a wspomniana persona stała się moją osobistą Nemezis.
Mniej więcej wtedy zrozumiałem, iż pierwsze gimnazjum do którego trafiłem, było naprawdę całkiem dobre. O ile tam względne niebezpieczeństwo (które w przeważającej większości przypadków materializowało się w psotaci paru wyzwisk) stwarzały przerwy, to w nowym miejscu jeydnie przerwy dawały mi chociaż cień nadziei na spokój. Na lekcjach zgodnie z obowiązkiem wkraczałem wprost w objęcia gardzących mną osób. Jako, że większość nauczycieli nie potrafiła wzbudzić w tych uczniach szacunku, pozwalali sobie na przekraczanie wszelkich granic przyzwoitości. Głośno dyskutowali przeklinając, spacerowali po klasie, mazali po tablicy, wyrzucali kwiatki doniczkowe przez okno, palili papierosy pod ławkami oraz wyżywali się na słabszych. Ja byłem słabszy, więc regularnie moje zeszyty rozrywano na strzępy, mój plecak lądował w koszu, a sam stanowiłem cel śniegu zdrapanego z parapetów, kasztanów, przeżutego papieru, a raz nawet podręcznika do biologii.
Nie starczyło by zapewne gigabajtów, gdybym miał opisać każdą pięść lądującą na moim ciele, gumę na moich włosach czy ślinę na mojej twarzy. Incydenty z czasem zresztą upodobniały się do siebie, stając się ponurą rutyną. Należy więc traktować je całościowo, jako nieprzerwaną katorgę, na którą chociaż częściowo sam sobie zapracowałem. Szczęśliwie jednak udało mi się ją przetrwać i jeśli komuś w trakcie czytania zrobiłoby się mnie przypadkiem żal, to pocieszę, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Prawdopodobnie tylko dzięki chęci zabicia tego zatrważającego czasu lekcji, zacząłem uważać co pozwoliło poprawić mi stopnie i dostać się do jednego z najlepszych liceów w regionie. Ponadto jeśli Bóg istnieje to mam świetną kartę przetargową by zaliczył mi ten okres mojego życia w poczet czyśćca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz