Urodziłem się. Każdy się kiedyś urodził i nie podlega to najmniejszym wątpliwościom. Przynajmniej wtedy nie podlegało, teraz istnieją różne szatańskie metody nieprawego poczęcia, a powstałe w ten sposób twory nie mają najmniejszego prawa nazywać się ludźmi. Och jak ja im zazdroszczę! Człowiek ma tyle nonsensownych obowiązków wynikających jedynie z przynależności gatunkowej, że aż się zbiera na wymioty przy samym wymienianiu. A taki na przykład kot, zastępujący starszej pani księcia z bajki, którego w trakcie życia nie zdołała poznać, nie musi robić absolutnie nic. Całe życie śpi albo je, przerywając swoje zajęcia jedynie na pieszczoty. Może i babcia zmusi go czasem, do wysłuchania jakiejś piekielnie nudnej historii o wojnie, ale co mu to właściwie przeszkadza? Koty nie rozumieją ludzkiego języka. Oczywiście koty nie czytają też książek, nie mogą przekraczać dozwolonej prędkości nowoczesnymi samochodami oraz używać prezerwatyw... Tak istnieją argumenty by nie być kotem. Co innego dotyczy tych prawie-ludzi, którzy oprócz faktu, iż nie posiadają duszy, niczym nie różnią się od osobników pełnowartościowych. Palą papierosy, zażywają narkotyki, uprawiają seks, robią testy na HIV, mając przy tym głęboko w dupie jakiekolwiek zasady szeroko pojętej moralności. I żaden przepełniony zazdrością kapłan nie wytknie im nadchodzącego piekła, albowiem trafić tam mogą jedynie obdarzeni duchowością.
Niestety, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku jedynym sposobem na dorobienie się potomstwa było wprowadzenie ejakulatu do pochwy podczas aktu seksualnego. Nie dziwi więc, że również moje przyjście na świat zostało nim poprzedzone. Podobno zgodnie z planem. Urodziłem się za późno by zyskać przywileje wcześniaka i za wcześnie by cieszyć się całkowicie wykształconym układem immunologicznym. Zaraz po gorącym klapsie na powitanie, lekarz zauważył, iż płaczę inaczej niż pozostałe bachory, diagnozując pokrótce zapalenie płuc. Chwilę później werdykt uzupełnił jeszcze pleśniawkami na języku oraz zmianami skórnymi. Ponoć przez kilka tygodni walczyłem o życie, ale myślę, że opowieść mamy przedstawiała nieco udramatyzowany obraz rzeczywistości. Osobiście tego wszystkiego nie pamiętam, co zresztą wcale mnie nie martwi i tak mam wystarczająco dużo złych wspomnień z dzieciństwa.
Gdy mój stan uległ w końcu stabilizacji, stałem się pełnoprawnym członkiem rodziny o najniższej, zgodnie z hierarchią wieku, randze za starszym o dwa lata bratem, matką - nauczycielką i ojcem - prawnikiem. Pierwsze lata życia utworzyły w mojej głowie raczej mgliste scenki niż zakończony i odpowiednio zmontowany film. Pamiętam, że rodzice zapisywali mnie od przedszkola do przedszkola, z których kolejno i konsekwentnie mnie wyrzucano. Raz za podpalenie kolorowanki, raz za strzelenie w ryj córce jednej z opiekunek, parę innych razy nigdy nie dowiedziałem się za co. Chodziłem do sześciu takich placówek. Ostatecznie ojciec zdecydował, iż szukanie kolejnych nie miało już sensu i odtąd popołudnia spędzałem u babci.
Ona oglądała telewizje, a ja biegałem z długopisem w ręku, udając, że to pistolet. Ona robiła obiad, a ja ostrzeliwałem ją spod kuchennego stołu. Ona ucinała sobie drzemkę, a ja myślałem, iż umierała. Później przyjeżdżali rodzice, po czym wracaliśmy do domu. Czasem o piętnastej, czasem o dwudziestej, tylko raz zjawili się grubo po zmroku. Ciężko powiedzieć która to mogła być godzina, w mojej ówczesnej ocenie zegarek wskazywał kwadrylionową. Początkowo cieszyła mnie możliwość oglądania, nieodbieranych przez nasz telewizor kreskówek, przecież te najfajniejsze leciały zwykle wieczorami. Jednak, kiedy audycja programu dla dzieci się skończyła, poczułem pewien niepokój. Uwierzyłem, że tata postanowił się pozbyć niegrzecznego dziecka, prosząc poufnie babcie by zaniosła mnie do tego piekła, którym tak co dzień straszyła. Zdążyłem nawet ułożyć plan ucieczki i zemsty, gdy wreszcie zjawił się ojciec. Przy tłumaczeniu się nadmiarem obowiązków wyglądał na tak zmęczonego, że aż przerwałem wszelkie działania odwetowe. Nauczka zresztą przyszła sama, ponieważ gdy wracaliśmy do domu, nasz Fiat Uno sforsował dziwaczną kobietę. Umarła na miejscu.
Z uwagi na to, że ofiara przed wypadkiem zdążyła wprowadzić do krwiobiegu olbrzymie ilości alkoholu, wlazła na ulicę tam, gdzie nawet najmniej trzeźwi boją się przechodzić oraz znalazła się przed maską w wyniku potrącenia przez inny pojazd, ojciec został uniewinniony. Jednak nawet tak długo oczekiwanemu wyrokowi nie udało się wymazać tragicznego doświadczenia ze świadomości mojej rodziny. To wydarzenie z pewnością należy uznać za początek patologii która rozwijała się między ścianami naszego domu dopóki nie dojrzałem. Naprawdę nie chcę obwiniać człowieka, który z całego serca starał się być najlepszym tatą na świecie, za zniszczone dzieciństwo. Tym bardziej wolałbym by osoba zmagająca się z nadwagą, nadciśnieniem i szeregiem innych chorób, nie zeszła na zawał przez dalszą część tegoż rozdziału. Dlatego, jeśli przypadkiem jesteś moim ojcem,proszę byś w tym momencie przerwał lekturę.
Nieprawidłowo funkcjonujące rodziny w rzeczywistości zupełnie nie przypominają tych pokazywanych w telewizji. On wcale nie zaczął pić i nie został wyrzucony z pracy. Wręcz przeciwnie: na pierwszy rzut oka w ogóle nie dało się po nim zobaczyć jakiejkolwiek odmiany. Nadal zapewniał nam przyzwoity byt, wakacje za granicą i świąteczne prezenty. Jednak lęgnące się w jego głowie demony wykorzystywały każdą sytuacje, by przejąć nad nim kontrole. Zdarzało się to zawsze, gdy plany taty zostawały zasypywane gruzami rzeczywistości. W zależności od skali niepowodzenia, agresja ojca przyjmowała różne postaci. W przypadku spraw błahych, jak bałagan w dużym pokoju czy brak obiadu, tata po prostu rzucał wydzierał się na cały głos, twierdząc, że otacza go banda nieposłusznych pasożytów, na którą zmuszony został zarabiać. Pytanie Boga, dlaczego dał mu takie kurwy za dzieci, było co prawda traumatyczne, jednak znacznie przyjemniejsze od kolejnego stadium zdenerwowania. Jeżeli napięcie powodowało spóźnienie do pracy, moja bójka z bratem lub temu podobne zjawiska, dochodziło do rękoczynów. Zawsze w postaci liścia twarz, bardziej upokarzającego niż bolesnego. Kto by nie zawinił, dostawało się wszystkim, jedynie mama nigdy nie została uderzona, przeznaczone dla niej ciosy przyjmował pies. W ostatnim poziomie wkurwienia pojawiał się szantaż psychologiczny. Objawiał się na różne sposoby, w wyniku których, największy twardziel czuł się winny panującemu w okół zamieszaniu. Wtedy już na ogół sami się nienawidziliśmy i szukaliśmy sobie kar. Zazwyczaj postanawialiśmy nie wychodzić z pokoju, nie jeść mimo głodu, w skrajnych przypadkach skakać z okna, czego jednak nikt nigdy nie zrealizował. Po godzinie szału, do ojca wracał zdrowy rozsądek, który powodował nagłe uspokojenie, a czasami płacz i przeprosiny. Później o wszystkim zapominaliśmy i stawaliśmy się szczęśliwą rodziną. Przez najbliższe kilka dni, do następnego wybuchu.
***
Chodziłem do czterech szkół podstawowych. Edukację rozpocząłem niedługo po upadku komuny, kiedy zarobki prawników zaczęły wzrastać. Pozwoliło to zakupić nowe mieszkanie i sprzedać stare. Oczywiście, robotnicy nie bardzo przejmowali się jeszcze zachodzącymi w kraju zmianami i na budowie wciąż trwała marksistowska sielanka, co powodowało, kolejne przełożenia terminu oddania naszego bloku. W końcu okazało się, że zapowiedziana przez umowę data wyprowadzki przyszła przed możliwością zasiedlenia budynku. Po pierwszym semestrze pierwszej klasy wraz z rodziną przenieśliśmy się do babci. Dopiero wtedy zrozumiałem, o co miała na myśli, mówiąc o tym całym piekle.
Nawet dzisiaj, z nabytym przez lata bagażem doświadczeń, oraz zubożoną wyobraźnią, odczuwam pewną obawę, gdy znajduję się w grupie nieznanych mi osób. W wieku siedmiu lat podobne doświadczenie, wprawiło mnie w stan paraliżu. Zwłaszcza mięśni znajdujących się wokół otworu gębowego. Ilość słów, które zamieniłem w tej szkole z rówieśnikami dało się policzyć na palcach. Wszyscy się doskonale znali, nic ich nie interesowała rozmowa z nowym kolegą. Zwłaszcza, że sam nie bardzo się o nią stara. Wytworzyłem sobie wówczas alternatywną rzeczywistość, która z powodzeniem zastępowała przyjaciół. Nie bardzo potrafię sobie przypomnieć już jakiejkolwiek dzielnej przygody, którą odbywałem wcielając się w duszę superbohatera (posiadał on jakieś imię, aczkolwiek, nie jestem w stanie go przywołać). Pamiętam natomiast dość dobrze rudą dziewczynkę, powstałą prawdopodobnie na wzór Małej Mi, w celu wysłuchiwania moich problemów. Członkowie patologicznej rodziny mają dość własnych kłopotów, by obarczać ich jeszcze cudzymi. Właśnie dlatego, bite dzieci pytane o swoją sytuację, próbują uniknąć odpowiedzi. Zmyślona przyjaciółka pomogła mi przetrwać tamte czasy, uświadamiając jednocześnie, iż jest lepszym wsparciem niż prawdziwi ludzie. Nauczyła mnie także nie konsultować się z rodzicami w żadnych sprawach.
W kreacji świata, do którego uciekałem przy każdej nadarzjącej się okazji, okazałem się całkiem wiarygodny, mama podejrzewała, że cierpiałem na autyzm. Opinia psychologiczna nie wykazała, co prawda poważniejszych zaburzeń, na wszelki wypadek zostałem jednak na następny rok przeniesiony do szkoły prywatnej, do której uczęszczało znacznie mniej dzieci. Super, po prostu tego zabrakło mi do szczęścia - nowe nieznane osoby, nowe powody do traumy, ale za to blisko nowego mieszkania (do którego wprowadziliśmy się nieco później). Klasa liczyła jakieś dwanaście uczniów, co być może faktycznie zadziałało w oczekiwany sposób, bowiem, po krótkim czasie udało mi się w takim otoczeniu zaaklimatyzować.
Nie potrafiłem wówczas analizować obserwacji, więc nie mogłem zauważyć, iż prywatna edukacja przyciąga bogatych, ale patologicznych rodziców. Codziennie widywałem syna lekarzy, którzy spędzali w pracy niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę, załatwiając związane z dzieckiem formalności za pomocą opiekunki. Inny kolega na swoich urodzinach pokazywał, należący do ojca pistolet, trzymany tradycyjnie pod łóżkiem. Nie chcę sobie nawet wyobrażać kontaktów z rodzicami, jednej dziewczyny, która płakała z powodu oceny cztery plus. Pomijając to, placówka miała jeszcze jedną wadę: moi rówieśnicy, co rano zjeżdżali się ze wszystkich zakątków Łodzi, nikt nie mieszkał w sąsiedztwie. Nie nadarzyło mi się zbyt wiele sposobności by poznać dzieci z osiedla, dlatego kiedy mój brat spędzał całe dnie poza domem, ja bezczynnie wgapiałem się w telewizor. Gdybym po jakimś czasie nie zmienił go na komputer, opowiadałbym teraz swoje życie wróżce Sabrinie spod numeru zero siedemset.
Reforma systemu edukacyjnego została przeprowadzona jeszcze gdy chodziłem do podstawówki. Wówczas utworzono gimnazja do których zdawało się po szóstej klasie. Gdy do niej trafiłem nauka zupełnie mnie już nie pociągała. Nie odrabiałem prac domowych, nie przygotowywałem się na sprawdziany, codziennie zbierałem opierdol od nauczycieli. Dodatkowo doszedł do nas nowy - chłopak z Węgier. Arpat nie szczędził nam opowieści o sielance jaką toczył mieszkając zagranicą, wzbudzając we mnie zarówno podziw jak i zazdrość. Chcąc mu dorównać w niegrzeczności, nie odmówiłem ani papierosa, którym mnie poczęstował, ani pierwszych wagarów, które zresztą szybko stały się nawykiem. Wszystko to wraz z rosnącym czesnym doprowadziło rodziców do szału skutkującego kolejną zmianą szkoły. Uznali, że najlepszym wyjściem z sytuacji jest przeniesienie mnie na ostatni semestr do miejsca, w którym mama była dyrektorem. Znajdowało się ono w Lipinach, wsi położonej piętnaście kilometrów od granic Łodzi. Nowe twarze, nowe osoby, nowa trauma, ale też nowy na nią sposób - protekcja rodziny. Kolegować się z synem dyrektorki, to przecież obowiązek. Oprócz tego niewiele się zmieniło, nadal nie odrabiałem prac domowych i nie przygotowywałem się do sprawdzianów. Tylko oceny z jakiegoś powodu otrzymywałem wyższe - szkołę ukończyłem z czerwonym paskiem.
Później chodziłem jeszcze do dwóch gimnazjów, jednego liceum oraz studiowałem na trzech kierunkach. Moje dzieciństwo zakończyło się jednak tuż po wakacjach, na co zresztą nic wcześniej nie wskazywało. We wspomnianych czasach wielokrotnie marzyłem, by stać się w końcu nastolatkiem, wierząc, że pozwoli mi to na stopniowe uniezależnienie od rodziców. Nawet gdyby te przypuszczenia okazały się słuszne, nie zmieniłoby to faktu, iż przez cały następny etap życia marzyłem już tylko o powrocie do poprzedniego. Choćby miał trwać nieskończoność.
piątek, 17 września 2010
piątek, 9 lipca 2010
Coś się kończy, coś się kończy.
Zdecydowałem się spisać autobiografie. Oczywiście chciałbym powiedzieć, że robię to z jakichś wielce jedynych prawdziwych pobudek, które uchronią świat przed ostateczną zagładą. W rzeczywistości powód jest jednak nieco bardziej prozaiczny. Zapewne każdy w warunkach braku weny rozmyślał o swoim życiu. Ci co bardziej zdolni przekształcają je na wielkie powieści, sprzedające się w milionach egzemplarzy. Pozostali mogą zwyczajnie opowiedzieć, co takiego naprawdę się wydarzyło, albo zająć się czymś pożytecznym. Ponieważ należę raczej do leni, to wszystko, co może owocować jakoś w przyszłości, z natury mnie odstrasza. A że nic nie robienie jest prawdopodobnie jedyną gorszą rzeczą od narzekania na brak zajęć, wymyśliłem sobie rozrywkę.
Jakoś w wieku nastoletnim w dziewczęcej gazetce przeczytałem że idealny facet nie ma skłonności do palenia, picia, przeklinania, coś tam jeszcze, czego już dzisiaj nie pamiętam, oraz wyrasta mu z twarzy seksowny pieprzyk. Zgodnie z taką definicją, z pewnym uproszczeniem, można mnie uznać za czystą formę antyideału. Na dzień dzisiejszy jestem mężczyzną. Takim nieco po dwudziestce, jarającym szlugi i lubiącym zarzucić niedelikatną kurwą w mało adekwatnym momencie. Ponadto, mimo, że jestem za stary, nie uznaję specjalnie autorytetów, a poczucie humoru nawet nie wie czym jest litość. Dlatego jeśli nie chcesz czytać wątpliwej jakości obrazów erotycznych, a także dowcipów o Polsce, polskości, polactwie oraz Janie Pawle II, twoja lektura powinna zakończyć w tym momencie. Pozostałe treści zgłębiasz na własny rachunek, a twoja opinia zainteresuje mnie tylko wtedy, jeżeli jesteś atrakcyjną dziewczyną, która pod wpływem tej autobiografii ma ochotę rzucić się ze mną do łóżka.
Wszystko to wydarzyło się w przeciągu ostatnich dwudziestu kilku lat (mamy lipiec 2010). Dwadzieścia kilka nie brzmi za bardzo, a jeśli nawet brzmi to kiepsko, dlatego dwudziestka zawarta w tytule ma wymiar metaforyczny i w rzeczywistości wypada ją traktować jako dwadzieścia z hakiem. Przez ten czas życie naładowało mi do torby wystarczającą ilość doświadczeń, by móc je sklecić w ładny tekst, który być może zostanie kiedyś uznany za biblie nastoletnich hipisów. Pytanie, które z pewnością niejeden sobie zada w trakcie czytania brzmi "czy to wszystko prawda?". Tego obiecać akurat nie mogę, zachowawczo umywam ręce, jako osobą ze skłonnością do fantazjowania. Ale z pewnością każdemu zdarzyło się kiedyś na kacu widzieć przeraźliwie hałasującego potwora, burzącego ład i porządek najbliższego otoczenia, pomimo iż wszyscy obecni zauważali jedynie niegroźną muchę. Tak więc na imię mi Przemek, a to jest mój kac.
Jakoś w wieku nastoletnim w dziewczęcej gazetce przeczytałem że idealny facet nie ma skłonności do palenia, picia, przeklinania, coś tam jeszcze, czego już dzisiaj nie pamiętam, oraz wyrasta mu z twarzy seksowny pieprzyk. Zgodnie z taką definicją, z pewnym uproszczeniem, można mnie uznać za czystą formę antyideału. Na dzień dzisiejszy jestem mężczyzną. Takim nieco po dwudziestce, jarającym szlugi i lubiącym zarzucić niedelikatną kurwą w mało adekwatnym momencie. Ponadto, mimo, że jestem za stary, nie uznaję specjalnie autorytetów, a poczucie humoru nawet nie wie czym jest litość. Dlatego jeśli nie chcesz czytać wątpliwej jakości obrazów erotycznych, a także dowcipów o Polsce, polskości, polactwie oraz Janie Pawle II, twoja lektura powinna zakończyć w tym momencie. Pozostałe treści zgłębiasz na własny rachunek, a twoja opinia zainteresuje mnie tylko wtedy, jeżeli jesteś atrakcyjną dziewczyną, która pod wpływem tej autobiografii ma ochotę rzucić się ze mną do łóżka.
Wszystko to wydarzyło się w przeciągu ostatnich dwudziestu kilku lat (mamy lipiec 2010). Dwadzieścia kilka nie brzmi za bardzo, a jeśli nawet brzmi to kiepsko, dlatego dwudziestka zawarta w tytule ma wymiar metaforyczny i w rzeczywistości wypada ją traktować jako dwadzieścia z hakiem. Przez ten czas życie naładowało mi do torby wystarczającą ilość doświadczeń, by móc je sklecić w ładny tekst, który być może zostanie kiedyś uznany za biblie nastoletnich hipisów. Pytanie, które z pewnością niejeden sobie zada w trakcie czytania brzmi "czy to wszystko prawda?". Tego obiecać akurat nie mogę, zachowawczo umywam ręce, jako osobą ze skłonnością do fantazjowania. Ale z pewnością każdemu zdarzyło się kiedyś na kacu widzieć przeraźliwie hałasującego potwora, burzącego ład i porządek najbliższego otoczenia, pomimo iż wszyscy obecni zauważali jedynie niegroźną muchę. Tak więc na imię mi Przemek, a to jest mój kac.
Subskrybuj:
Posty (Atom)